„Nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa” Tosia Białek (Warszawski Klub Kolarski) | ME CX Namur

3
fot. UEC | https://www.facebook.com/UEC.Cycling

„Z Mistrzostwami Europy po zeszłym roku miałam niewyrównane rachunki… I tak niestety pozostanie póki co, ME CX 2:0 Tosia, ale jak mawia selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski: „2:0 do przerwy to niebezpieczny wynik”. I ja też nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa, ale wróćmy do teraźniejszości. Trasa w Namur, przez wielu określana najtrudniejszą przełajową trasą na świecie, na początku wydała mi się fajna. Tak, tak, dobrze czytacie, młoda, naiwna, bez doświadczenia. Ale już jestem mądrzejsza o wyścig i więcej tak jej nie określę. Bo co innego bimbanie sobie na luzie na treningu, a co innego starcie ostateczne. W końcu Barca zremisowała w sparingu z Lechią Gdańsk między jednym a drugim pucharem LM.

Sobota – dzień starcia ostatecznego, 15:00 jako godzina startu to dla mnie późno, nie czuję się wtedy najlepiej. Raczej bliżej mi do spanka lub układania lego niż do ścigania, ale w tej kwestii miałam raczej mało do powiedzenia. No mogłam wystartować z U23 chłopaków, ale to mogłoby się nie udać. Na starcie same wielkie nazwiska i ja, w moim trzecim tak obsadzonym wyścigu w życiu. Dwa lata temu kończyłam Puchar Polski w Suszcu na 9 pozycji, a teraz stoję tu i w takiej stawce. Całkiem fajnie, choć nazwiska nie grają, na koniec wszystkie mamy taki sam dystans do pokonania, na tej samej trasie. Trasie, no właśnie. Trawersy, które są trochę jak jazda na rowerze po linie – malutki błąd w balansie i leżysz. Podbiegi, które na objeździe były jak droga do morskiego oka i to pokonywana fasiągiem, a teraz bliżej im do wspinania się na Anapurnę. Podjazdy, na których czujecie się jakbyście ciągnęli wóz z węglem, a zamiast mięśni w nogach była wata i to na dodatek nie cukrowa. I zjazdy, zjazdy były fajne, choć momentami tricky, więc czujecie się jak w jaskini strachu, gdzie jeden ruch może spowodować problemy w postaci widowiskowych lotów (ja wiem, że to jest to co kibice lubią najbardziej, ale zawodnicy niekoniecznie ;). I jeden zjazdozbieg na którym zasadniczo masz dwie opcje, albo wyjebiesz albo wyjebiesz. A, jeszcze jedno, próba wpięcia buta w bloki? To za każdym razem misja niemożliwa, to tak jakbyście napchali błota z trawą w wejście na ładowarkę w telefonie i potem próbowali podpiąć kabel – to tak w skrócie.

Co do samego wyścigu, to kluczowy był chyba start, był dobry. Do połowy podjazdu gdzie wpadłam w nieznaną dziurę (biorę to na siebie, niewystarczająca znajomość trasy się kłania) i cały mój napęd nagle zgasł, ze środka stawki znalazłam się na końcu, co oczywiście spotęgowało korki i problemy w dalszej części pierwszej rundy. Gdy już ochłonęłam po tych wrażeniach, zaczynam jechać swoje, widzę że trzy dziewczyny są w zasięgu, na mojej twarzy pojawia się nieco złowieszczy uśmiech. Myślę, dasz radę, złapiesz je, i tak się zajęłam pogonią, jak puchatek biegnący za miodem, który nie zauważył że zlepiły mu się nóżki, opcjonalnie spadł łańcuch jeśli jechał na rowerze, tak jak mi. Wkładam go w miarę sprawnie, wsiadam na rower i jakby mi ktoś zacisnął hamulce. Nie mogę ruszyć, no serio, bez jaj, szybko orientuję się że jestem na wzniesieniu, z najtwardszymi przyłożeniami. Z ogromnym wsparciem i ku uciesze widowni przepycham, ale to co było z przodu pojechało. Drugi kluczowy moment tego wyścigu, po tym już się nie podnoszę, mimo usilnych starań już nie „łapię kontaktu”, kończę na 19 miejscu. Racjonalnie? Ani dobrze, ani źle. Emocjonalnie? Łzy lecą mi strumieniami, tak bardzo chciałam, więc tak bardzo boli. Matematycznie? Jedna pozycja wyżej i byłby to dobry wyścig, dwie pozycje niżej i byłby zły. Tak mała właśnie jest granica w światowym ściganiu, w którym realnie dopiero raczkuję, choć napędzana obsesją progresu (nieco patologiczną na moje oko) cały czas posuwam się do przodu.

Są jeszcze dwie ważne sprawy, takie trochę pozasportowe. Pierwsza, to ta od której serce rośnie. Cały czas nie dowierzam, że ktoś może się interesować tym co robię, myśleć o tym, oglądać, trzymać kciuki, kibicować. Przerasta mnie skala wsparcia od Was, a także kibiców z różnych państw będących na trasie. Usłyszenie „Alezz Antonina” co rundę z ust kilkuletniego chłopca sprawiało, że oczy mi się naprawdę szkliły, a nogi stawały się takie jakby lżejsze. Nieprawdopodobne. Druga sprawa, też wywołująca łzy, choć trochę innego rodzaju. Start w barwach kraju to taki ultraboost dla sportowca, w tym stroju się inaczej oddycha! Szkoda, że dla kraju czujemy się jednocześnie problemem – na te ME zakwalifikowało się 30 zawodników, pojechało 5, bo tyle było w stanie zorganizować sobie finansowanie. Gdyby nie mój trener, też bym pewnie nie dostała szansy, na którą nie ma słów żeby wyrazić jak jestem wdzięczna. Nie chcę się użalać, bo to nie o to chodzi, ale dla nas zawodników, to przykre. Przykre, że wszystkie reprezentacje mogą trenować w kadrowych ciuchach a my nie, bo mamy ten jeden uszyty na własny koszt kombinezon startowy. Dla mnie noszenie tych barw to zaszczyt, choć PZKol usilnie próbuje zrobić z tego upokorzenie. Na dziś tyle, dziękuję, że jesteście moim ultraboostem, cały czas pchacie mnie do przodu! ❤️ Trzymajcie się ciepło! Tosia”

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here