Hejka, to znowu ja, ale skoro kliknęliście w link, to znaczy że nie macie jeszcze dość – dziwne, ale doceniam.
Jeśli mam pisać o AMP, to najpierw kilka słów wyjaśnienia, bo to trochę impreza dla koneserów. Po pierwsze, AMP to Akademickie Mistrzostwa Polski, ale rozumiecie, limit znaków. Po drugie, nazwa może być myląca, bo choć faktycznie startuje się w barwach Uczelni, to zaryzykuję stwierdzenie że połowa zawodników nie studiuje, ba, część nawet nie wie, na jaki wydział zostali “wciśnięci”, pewnie nie powinnam mówić o tym głośno, ale takie są fakty, uczelnia kusi stypendium, a sama dostaje potem niemałe środki za wysokie miejsce w rankingu, czyli jak zwykle, jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. I żeby było jasne, sytuacja nie tyczy się tylko kolarstwa, ale i AMPów w innych dyscyplinach.
Po trzecie, choć trener twierdzi że nie powinnam składać takich deklaracji, to jechałam do Krakowa z myślą że to mój last dance i plan był jeden, skompletować hattricka.
Dzień Pierwszy to czasówka, chociaż może słowo “dzień” jest tu pewnym nadużyciem, zważając na to że musiałam wstać o 7:30, dla mnie to środek nocy, start o 10 na zawodach dla studentów? Serio? Przecież część to pewnie nie zdążyła się położyć. Ale anyway, startowałam jako pierwsza, co było z jednej strony zaletą, bo nie było tłoku na trasie. A musicie uwierzyć na słowo, albo nie, na liczby, na czasówce, będącej jedną wyścigową pętlą różnica między pierwszą (15:45min), a ostatnią zawodniczką (50:15min), zresztą, cyfry macie, różnice sami sobie policzcie 😉 A ja lecę dalej, nikt mnie nie blokował, ale też nie miałam kogo gonić, to nie są łatwe sytuacje, ale tym razem dałam radę i kończę ten dzień wynikiem Tosia 1:0 AMPy 2023.
Dzień drugi, znów nieludzka godzina, ale trudno, bo wiadomo – złej baletnicy i tak dalej. Na starcie łapię jakąś potężną zwiechę, pewnie za małe stężenie kofeinocytów we krwi, choć według mnie to ono zawsze jest za małe, więc mogę być nieobiektywna, na szczęście szybko udaje mi się wyjść na prowadzenie i tak jadę sobie już do końca, znów sama, no trudno, ale lepiej tak wygrywać niż wcale. Sama trasa wymagająca fizycznie, technicznie niezbyt, wystarczy powiedzieć, że moja przyjaciółka jeździ na rowerze od miesiąca, a używała tylko jednego chicken linu (tak, jestem z niej dumna!). Ale też rozumiem organizatorów, musieli wziąć pod uwagę że to studenci i część będzie pewnie startować na bombie albo na kacu, a nie chcemy ich raczej zabić. Nic to, 2:0 dla mnie.
Chwila chwila, jest 2:0, ściganek koniec, a ja mówiłam o hattricku, tak, bo tak naprawdę tym co się liczy dla uczelni jest klasyfikacja drużynowa, do której liczą się wyniki czterech najmocniejszych zawodników bez względu na płeć. I tu zrobiliśmy sobie jako Uniwersytet Warszawski fifę na easy wygrywając z dużą przewagą punktową nad gospodarzami. A teraz czas przełączyć poziom na world class, bo jestem już po pierwszych treningach na trasie niedzielnego pucharu świata, powiem tak, na razie jest fajnie, dalej zobaczymy, na dziś tyle.
Trzymajcie się!
Tosia